Zapisz się do naszego newslettera

Zapisując się do newslettera jednoznacznie wyrażasz zgodę na Politykę prywatności

Najnowsze komentarze

Matterhorn

IKONA GÓRSKIEGO PIĘKNA

 
Kilka słów o Matterhorn:

Matterhorn, to 4478 metrów pięknej lodowo-skalnej piramidy. Leży na granicy między Szwajcarią, a Włochami. Matterhorn ze względu na swój niezwykły i charakterystyczny kształt stał się ikoną Alp szwajcarskich. Kiedyś dla większości odstraszający – jeden z najpóźniej zdobytych szczytów alpejskich – dziś znajduje się w ścisłej czołówce najpiękniejszych i najbardziej pożądanych alpejskich szczytów.

 

Pierwsze KOBIETY na Matterhorn:

22 sierpnia 1871r. pierwszego kobiecego wejścia na Matterhorn dokonała Lucy Walker. W wieku 18lat stała się prekursorką kobiecego alpinizmu. Na szczycie stanęła w długiej flanelowej spódnicy – stroju stosownym dla wiktoriańskich dam, łamiąc tym samym kobiece obyczaje i wyobrażenia tamtych lat.

W historię szwajcarskiego alpinizmu,  znów Polki wpisały się najwyraziściej, bowiem w 1978r. pierwszego zimowego przejścia północnej ściany Matterhornu, całkowicie w zespole kobiecym, dokonały Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska i Irena Kęsa.

 

Odczułam smak klęski, teraz jeszcze bardziej rosnę w siłę – Matterhorn:

Nie opiszę tej wyprawy tak, jak bym chciała, bo cel nie został osiągnięty. Ale nie jest to wyraz mojego niezadowolenia, czy rozczarowania, absolutnie! Nie będę po prostu mogła opisać kolejnych etapów i trudności zdobywania szczytu (dokładnie zrelacjonuję je, gdy już górę zdobędę) 😉 ale opiszę Wam nowe doświadczenia, jakie zdobyłam i sytuacje, z jakimi możecie się spotkać podczas wyprawy na symboliczny szczyt Szwajcarii.

My postanowiliśmy zdobyć szczyt granią Hörnli, czyli północno-wschodnią stroną. Poprzez ‘my’ mam na myśli mnie i dwóch moich kompanów – Stacha i Wojtasa.

Start z Zermatt, ale uprzedzam, że miasto jest całkowicie zamknięte dla nieuprzywilejowanego ruchu samochodowego. Najlepszą więc opcją jest dojechać do Täsch (5 km od Zermatt), pozostawić samochód na polu namiotowym lub parkingu, a następnie do samego Zermatt dojechać pociągiem.

Przede wszystkim nastawcie się, że będzie cholernie drogo! A jeżeli – tak jak my – będziecie chcieli raczej minimalizować koszty, to przygotujcie się również na spory wysiłek i ciężar do dźwigania.

Matterhorn od strony północno-zachodniej można zdobyć na 2 sposoby:

  • Stylem lekkim i drogim (dyskusyjne wciąż pozostaje, czy jest to rzeczywiste zdobycie góry),
  • Stylem ciężkim (oblężniczym) i tanim (ale stuprocentowe zdobycie gwarantowane).

Opcja pierwsza, to ‘na lekko’ z małym plecaczkiem przygotowanym na jedną noc wraz ze szpejem (sprzętem wspinaczkowym), wjazd kolejką na wysokość 2584 m n.p.m. (Hotel Schwarzsee). A stamtąd tylko 2-3h podejścia do Hörnlihütte (3260 m), gdzie nocujesz w świeżutkim nowiutkim, wręcz hotelowo wyposażonym schronisku. Ta opcja jest naprawdę luksusowa, gdyż koszt wjazdu kolejką oraz jednego noclegu aż nas zmroził…

Opcja ta nie pozwala Ci się zmęczyć i utracić sił na atak szczytowy. Ruszasz więc w nocy na atak wypoczęty, wyspany i dobrze najedzony (możesz sobie wykupić śniadanie). Jednak, czy góra zostaje w 100% zaliczona pozostawiam do własnej oceny – wciąż trwają niekończące się spory o zaliczanie tego typu wjazdo-wejść (sic!).

My oczywiście obraliśmy całkowicie przeciwną opcję, czyli drugą – nie ukrywam, że również z powodów finansowych. Pomysł Matterhorn zrodził się przy okazji obozu wspinaczkowego nieopodal w Alpach francuskich (o czym możecie poczytać tutaj: Alpine Climbing Base Camp SALEWA GET VERTICAL. Za jednym paliwem postanowiliśmy więc spróbować swoich sił również wspinając się na Matterhorn.

Wersja więc tańsza, ale trudniejsza. Wielki, ciężki plecak, oprócz obowiązkowego na Matterhorn szpeju – namiot, karimaty, naczynia, jedzenie, wszystko co niezbędne przy biwakowaniu. Możecie więc wyobrazić sobie jak małe plecaczki mieli wspinacze wersji ‘luksus’ (mogli mieć w nich parę gaci, zapasowe rękawiczki i skarpetki :p). My natomiast z tym wielkim balastem podchodziliśmy od samego dołu, czyli z Zermatt aż do Hörnlihütte, tzn. taki był plan, ale cwaniactwo szwajcarów przerosło nasze oczekiwania, o czym później…

Podejście na tym etapie technicznie nie jest trudne, czysty w swej postaci trekking z niewyobrażalnie pięknymi widokami, jednak ciężar jaki wnosiłam był jeszcze większy niż na Elbrus, czy Mont Blanc, gdyż tam tak zaawansowany sprzęt wspinaczkowy nie był potrzebny. Nie wiedzieliśmy też co nas u góry czeka i ile dni będziemy koczować w namiocie (prognozy pogody nie wyglądały obiecująco na najbliższe dni). Trzeba było więc zaopatrzyć się w zapas jedzenia i dodatkowe ciepłe ciuchy, do tego liny i sprzęt wspinaczkowy zrobił swoje.

Choć dawałam z siebie wszystko, to i tak nie szczędziłam sobie przerw. Szłam wolno, ale nie tylko ja – jak się okazało – moi silni i wysportowani towarzysze również mieli trudności z tak wielkim obciążeniem, jakim był prawie 30kg plecak. Jeżeli chodzi o potrzeby fizjologiczne, to tutaj Dziewczęta nie musicie narażać się na publikę z każdej strony… Trasa w większości prowadzi przez las, jest sporo drzew, krzaczków i maskującej zieleni. 😉

Po prawie 3h podejścia w końcu dotarliśmy do Hotelu Schwarzsee, gdzie można było w cywilizowanych warunkach załatwić potrzebę, zjeść i napić się czegoś ciepłego.  Choć przestrzegam, że i tu ceny są oszałamiające. Postanowiliśmy więc nie tracić czasu i nie zatrzymywać się na dłużej. Czekały nas jeszcze prawie 3h podejście do Hörnlihütte, obok którego chcieliśmy rozbić namiot.

Już wcześniej dochodziły nas głosy, że nie będziemy mogli rozbić namiotu pod Hörnlihütte, ponieważ Szwajcarzy wprowadzili zakaz, ale nie mieściło nam się w głowie, że można czegoś takiego zakazać… Jednak życie szybko zweryfikowało nasz światopogląd. 😉 Rzeczywiście wisiały tabliczki z zakazem rozbijania namiotów, a od francuskich przewodników dowiedzieliśmy się, że kara za rozstawienie namiotu, to 5 tys. CHF, ale uwaga! Nie za namiot, tylko 5tys. CHF od łebka… No cóż… Nie potrzebowaliśmy więcej argumentów, w 100% nas to przekonało!

Jednak jakoś nocować musieliśmy, a nie mogliśmy pozwolić sobie na spanie ani w Schwarzsee (zresztą byłoby to za daleko do szczytu), ani w Hörnlihütte. Postanowiliśmy więc poszukać jakiegoś w miarę dogodnego i legalnego miejsca na obozowisko. Udało się znaleźć odpowiednie miejsce przy nowej, jeszcze nie czynnej stacji kolejki – jakieś 1,5h od schroniska Hörnli, a 9,5h od szczytu, co bardzo zaniżało szansę na zdobycie góry, bo samo podejście do Hörnli było już bardziej wymagające. Siły które moglibyśmy zaoszczędzić, już na start traciliśmy, ale niestety nie było innego wyjścia…

Rozbicie namiotu nie wymagało od nas większych trudności, bo wybraliśmy ładny płaski żwirowy teren. W przypadku Matterhorn nie trzeba walczyć z kilkumetrowym śniegiem (choć opady gradu i śniegu w kolejnych dniach nas nie odstępowały).

Śnieg jednak ma swoje plusy i minusy, jeżeli go bowiem nie ma, to może też nie być jedzenia i picia – nie ma z czego wyczarować wody. 😉 Tak było w naszym przypadku, teren świetny pod obozowisko, ale organizowanie wody za każdym razem było wielką wyprawą. Znaleźliśmy rzekę, ale bardzo daleko u samego podnóża Matterhorn (trzeba było za każdym razem schodzić  pół godziny w dół, a potem z powrotem się wdrapywać). A w dodatku rzeka z bardzo mętną wodą, organizacja wody więc zajmowała naprawdę sporo czasu. Po napełnieniu wszystkich możliwych butelek i pojemników, jakie mieliśmy, wody starczało maksymalnie na 6 posiłków (czyli po 2 na łebka) herbaty i kisiel. 😉

Najlepsze prognozy pogody zapowiadały się na najbliższą noc i dzień, w związku z tym postanowiliśmy, że w nocy ruszamy. Musieliśmy wstać z 2h zapasem, żeby dojść jeszcze do Hörnli, skąd rozpoczyna się 6-8godzinny atak szczytowy. Wyruszyliśmy więc o 2 w nocy.

Trasa do schroniska jest już bardziej wymagająca niż ta część z Zermatt. Na początku jest to raczej zwykły trekking, ale im wyżej tym coraz więcej elementów wspinaczkowych. Pojawiają się już łańcuchy, liny i inne ułatwienia. Po ciemku niestety nie jest to bezpieczna trasa, trzeba więc bardzo uważnie iść i stawiać stopy. Tu jednak droga jeszcze w ogóle nie wymaga lin i sprzętu, nie trzeba się wiązać.

Ten fragment trasy znacznie pobudził moje zmysły. Nie jest to lodowiec, nie ma więc w nocy jasnego poblasku księżyca odbijającego się od śniegu – dookoła jedynie czarna otchłań. Tylko za pomocą czołówki mogłam określać moje bieżące położenie i metr po metrze planować dalsze stawianie stóp. Nie jesteśmy tego nauczeni w mieście, gdzie na każdym kroku napotykamy oświetlenia i sygnalizacje świetlne, które mówią nam, czy i gdzie możemy pójść. Poczułam więc jeszcze większą jedność z naturą, w której całkowicie sama, używając własnych zmysłów musiałam poszukiwać właściwej drogi.

Po nie całych 2h dotarliśmy do schroniska. Zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek na herbatę i batona. Nie wiedzieliśmy jednak, że za chwilę całe schronisko zbudzi się jak jeden mąż i tłum wspinaczy wraz z przewodnikami wyruszy na podbój góry! A widok ten był naprawdę niecodzienny! Nagle hol wypełnił się naprawdę tłumem ludzi, a każdy wpatrzony w przewodników wiązał się i zabezpieczał według jego instrukcji. My postanowiliśmy więc, że zwiążemy się na zewnątrz.

Nie zdążyliśmy jednak przed tą całą chmarą osób i gęsiego prosto za nimi zaczęliśmy podchodzenie.

O ile podczas ruchu nie odczuwało się zimna, o tyle po podejściu do ‘punktu startowego’, od którego zaczyna się już pionowa trasa wspinaczkowa, bardzo zmarzliśmy. Nagle bowiem zrobił się gigantyczny korek! Podczas czekania na swoją kolej i stania w jednym miejscu, organizm wychładzał się bardzo szybko. A staliśmy co najmniej pół godziny…

I niestety kolejne etapy wspinaczki wyglądają tak samo, trzeba stać i czekać na swoją kolej. Nastawcie się też na brak koleżeństwa ze strony wspinaczy – nie przepuszczą Cię, a jak będzie trzeba, to nawet nadepną i zmiażdżą palec, rękę, głowę, nie mówiąc o niebezpiecznych przepychankach. Są bezwzględni!

Dla tych, którzy nie do końca mają wyobrażenie jak wygląda wspinaczka na Matterhorn, to uczulam, że tu nie ma trekkingu! Tylko wspinaczka! Droga jest wymagająca technicznie i fizycznie! Należy więc bardzo dobrze zaopatrzyć się w sprzęt i sprawdzonego partnera, oraz mieć dobrą wydolność,  siłę w rękach i nogach, że już nie wspomnę o bardzo mocnej psychice! Łatwo można wpaść w panikę. A informacja dla Pań, trzeba wypinać tyłek na oścież! Nie ma gdzie się schować.

Na tej górze każdy, nawet najmniejszy błąd grozi spadnięciem, a tym samym śmiercią. I nie przesadzam! Tutaj nie ma żadnych skalnych półek, na których zatrzymasz się podczas spadania, spadasz już tylko na sam dół. Podobno najczęściej właśnie na lodowcu, u samego podnóża Matterhorn dopiero znajdowane są ciała… A miałam okazję dokładnie zobaczyć mechanizm spadania, ale o tym jeszcze nie teraz…

Nie ukrywam, że trasa ta była dla mnie trudna. Choć uważam, że byłabym w stanie ją zrobić i zdobyć szczyt, to jednak dopóki jej nie pokonam w całości, nie będę się wymądrzać. 😉 Tym razem musiałam odpuścić, ale bardziej przykre jest to, że nie z powodu braku sił, czy nieodpowiedniego przygotowania, ale z powodu złej logistyki, jaką wspólnie z partnerami obraliśmy… Kolejna więc moja rada, poparta doświadczeniem – nie wybierajcie się na Matterhorn w 3-osobowych zespołach. Idealnie idzie się tylko w dwójkę. Na asekuracji lotnej niestety w trójkę pokonywanie trasy jest zbyt wolne. A nie zrobienie drogi na czas, grozi powrotem po ciemku, co w przypadku Matterhorn jest cholernie trudne i niebezpieczne, ponieważ bardzo łatwo zgubić drogę i nie znaleźć spitów. Po 3h wspinaczki stwierdziliśmy, że idziemy zdecydowanie za wolno i nie jesteśmy w stanie nadrobić drogi… Podjęliśmy więc decyzję, że wracamy… Choć nie była to łatwa decyzja, towarzyszyły jej utarczki i ostra wymiana zdań, to zmuszeni byliśmy podzielić się na 2 teamy. Stachu i ja postanowiliśmy wracać, Wojtas postanowił uparcie brnąć w górę… Choć uważaliśmy, że jest to błędne postanowienie Wojtka, to nie było jak odwieść go od tej decyzji… Wojtas więc wyruszył w górę sam, a my razem w dół.

Zejście również nie należy do łatwych i szybkich. Niby zainstalowane są punkty zjazdowe, a wszystkie trudniejsze miejsca są ospitowane. Jednak bardzo łatwo pomylić drogę. Należy oczywiście szukać, co jakiś czas spitów, ale jeżeli ich nie ma, to w niektórych miejscach trzeba robić stanowiska, aby bezpiecznie zjechać na linie. Choć udało nam się w miarę ogarnąć drogę powrotną, to jednak nie obeszło się bez zrobienia kilku stanowisk, a tym samym pozostawienia sprzętu… Podczas robienia jednego ze stanowisk Stachowi wypadł przyrząd asekuracyjny… i dopiero wtedy naprawdę uświadomiłam sobie, jak niebezpieczną górą jest Matterhorn… Przez pierwszych kilka sekund byłam przekonana, że zatrzyma się gdzieś poniżej i schodząc ze spokojem go odzyskamy, jednak bardzo szybko zmieniłam zdanie – nie tutaj, nie w przypadku tej góry, tutaj bowiem reverso nie miało gdzie się zatrzymać, bezwiednie spadało i spadało coraz niżej, tylko obijając się o skały. W mgnieniu oka znalazło się kilkadziesiąt metrów niżej, bez szans jego odzyskania… Tutaj nie ma opcji braku koncentracji, potknięcia się, czy utraty równowagi bez konsekwencji. Jest to pionowa ściana i trzeba sobie to dobrze uzmysłowić. Dla mnie zejście było tym trudniejsze, że schodziłam z poczuciem porażki, łatwiej wraca się, jeżeli osiągnęło się cel… Porażki, za którą nie do końca byłam odpowiedzialna…

Jednak za pomocą węzłów zastępujących przyrząd, udało nam się dotrzeć do punktu startowego… Zrezygnowani i przygnębieni długo nie mogliśmy pogodzić się z obrotem zdarzeń… jednak w tej chwili ważne było, żeby mieć kontakt (przez krótkofalówkę) z Wojtasem, i żeby on wrócił cały.

Po długim czasie kontemplacji i pogodzenia się z sytuacją zaczęliśmy schodzić do namiotu. Dopiero wtedy, w pełnym świetle dnia zobaczyłam jaką trasę pokonywaliśmy w nocy, a co więcej jak pięknie i porywająco jest dookoła… Celowo szłam wolno, bo nie mogłam uwierzyć własnym oczom… Widoki te choć na chwilę zmniejszyły gorycz mojej porażki…

Jeżeli nazywać to w ogóle porażką, może raczej złymi decyzjami, czy złą logistyką. Tym większa więc wzrastała we mnie złość… Myślałam, że w górach wszystko zależy tylko od samego siebie, od woli walki, siły i mocnej psychiki, ale niestety trochę się rozczarowałam – tym razem zadecydował brak partnera! Musiałam poddać się decyzji całego zespołu. Choć normalnie mogłabym pójść sama, to jednak na tej górze było to zbyt ryzykowane. Bez partnera i asekuracji wręcz prawie niemożliwe na moim poziomie wspinaczkowym. A zawsze ważna jest prawidłowa ocena ryzyka. Nie brakowało mi odwagi, siły i woli dążenia do celu, pokonały mnie sprawy technicznie – źle dobrany team…

Po powrocie do obozowiska, długo analizowaliśmy naszą decyzję, może jednak trzeba było zaryzykować, spróbować pójść w trójkę, może udało by się trochę nadgonić itp. Jednak Wojtas wciąż pozostawał w górze i trzeba było czujnie śledzić jego kroki.

Nasz kompan do obozu wrócił około godz. 20:00… utwierdzając nas wszystkich, w tym, że podjęliśmy jak najbardziej słuszną decyzję. Bowiem Wojtek nie zdobył szczytu, wycofał się na 2h przed szczytem, bo trudności techniczne nie pozwoliły mu iść samemu, na typ etapie niezbędny był partner po drugiej stronie liny. Wycofał się więc, a wrócił do obozu dopiero wieczorem, gdyby uparł się dotrzeć do samego szczytu wracałby już całkowicie po ciemku… Decyzję więc podjęliśmy dobrą, jednak nie zmienia to faktu, że logistyka od początku nie była dobrze zaplanowana.

Jednak nie chcieliśmy dać za wygraną. Postanowiliśmy więc pozostać jeszcze kilka dni i poczekać do kolejnego okienka pogodowego. Nie mogliśmy drugi raz popełnić tego samego błędu, chłopacy więc postanowili, że pójdą w dwójkę, ja natomiast cieszyłam się, że jeszcze przez jakiś czas będę mogła przebywać w górskiej aurze.

W kolejnych dniach pogoda była naprawdę diametralnie różna, warunki atmosferyczne zmieniały się z minuty na minutę, raz słońce, raz deszcz, a nocami burze, wichury, opady gradu i śniegu – chyba zaliczyliśmy wszystkie możliwe anomalia pogodowe. Jednak wciąż nie była to dobra pogoda na atak. Szwajcarska ikona była bowiem wciąż ośnieżona, a co gorsza skały oblodzone.

Tak więc tkwiliśmy w dole z centralnym widokiem na szwajcarską ikonę alpinizmu. Chłopacy wciąż zniecierpliwieni, a ja wciąż nie mogąca się nacieszyć otaczającym mnie pięknem. Planowałam pójść innymi trasami, przejść Monte Rosa, ale niestety warunki zbyt gwałtownie zmieniały się kilka razy dziennie. Za to starałam się maksymalnie spacerować, ochotniczo wyprawiać się po wodę, schodzić i wchodzić do hotelu Schwarzsee, gdzie można było w normalnych warunkach zaspokoić potrzebę. Wybrałam się nawet samotnie ponownie do Hörnli i pod sam punkt startowy Matterhorn, żeby jeszcze raz oswoić się z tym zermattskim olbrzymem i doświadczyć tego absolutu piękna.

 

Przez te kilka dni ‘koczowania’ w namiocie sporo odpoczęłam, nie fizycznie, ale psychicznie, od ludzi, w miarę od cywilizacji i problemów dnia codziennego. W namiocie totalnie zatraca się świadomość miejsca i poczucia rzeczywistości, czas płynie wolniej i przyjemniej. Jest sporo czasu na przemyślenia. Odczuwa się radość z bycia tu i teraz.  Polecam wszystkim zmęczonym cywilizacją i kłopotami. Naszymi jedynymi zmartwieniami bowiem było to, że kończą nam się pomysły na gry w karty. Pamiętajcie, talia kart jest po prostu niezbędnym ekwipunkiem, jaki musicie zabierać w góry!!! 😉 Gry mogą być jedynym rodzajem atrakcji i sposobem na zabicie czasu.

Po dłuższym czasie oczywiście przeszkadza brak higieny. Myślałam, że to głównie damski problem, jednak moi towarzysze byli tak zdesperowani i żądni świeżości, że po 3 dniach postanowili umyć się w lodowatej wodzie rzeki, i to nie lekko się odświeżyć, ale wskoczyć do wody całkowicie nago. Ja nie odważyłam się biegać na golasa, a tym bardziej zanurzyć się, ani nawet popluskać w tej lodowatej wodzie, miałam za to spory zapas nawilżających chusteczek, codziennie więc rano i wieczorem w ustronnym kąciku przy stacji doprowadzałam się do stanu używalności. 😉

Jedyna rzecz, jaka zakłóca spokój i harmonię górskiego klimatu i może doprowadzić człowieka do szału, to codzienny hałas helikoptera… nie ratowniczego, ale… turystycznego! Nawet smród owczych odchodów nie przeszkadza tak, jak hałas kolejnego już trzeciego, czy czwartego tego dnia helikoptera. Istnieje bowiem możliwość wynajęcia sobie śmigłowca, aby przelecieć się dookoła Matterhorn… Oczywiście jest to wielka atrakcja dla przeciętnego turysty z zagranicy i dla niego nie aż tak kosztowna, cieszy się więc ogromną popularnością. Można dostać białej gorączki, nie wspominając o tym, że kursy te zaczynają się od wczesnych godzin porannych…

Nasz czas urlopowy dobiegał końca, trzeba było więc podjąć trudną decyzję o powrocie. Jednak chłopacy postanowili, że jeszcze raz spróbują i w nocy wyruszą do Hörnli, a jak warunki pozwolą, to podejmą się ataku szczytowego. Ja zostałam w namiocie, będąc z nimi w stałym kontakcie przez krótkofalówkę. Noc była naprawdę mroźna, bez towarzyszy w namiocie, nie dało się wytrzymać nawet w puchowym przystosowanym do -35stopni śpiworze. Musiałam przykryć się dwoma pozostałymi śpiworami chłopaków, żeby nie czuć zimna.

Stachu i Wojtas tego dnia nie podjęli ataku szczytowego, gdyż droga i skały były za bardzo oblodzone. Po dotarciu do ‘punktu startowego’, wycofali się i rano byli już z powrotem w namiocie. Szczerze mówiąc cieszyłam się, że nie ryzykowali, bo noc była naprawdę zimna, a opady śniegu nie nastrajały dobrze, za bardzo się o nich bałam. Tego samego dnia na szczyt wyruszyła jedna para alpinistów, bodajże z Wielkiej Brytanii, chłopacy ich spotkali na szlaku, ale poinformowali, że wracają i nie podejmują ataku, tamci nie dawali za wygraną i niestety… kilka godzin później otrzymaliśmy informację, że zginęli…

Postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia zwinąć biwak, spakować się i szybko zejść do Zermatt. Trochę przesadziliśmy jednak z tempem, odczułam to dopiero po samym zejściu, gdy miałam ruchy wymiotne, a ból klatki piersiowej od miażdżącego ciężaru plecaka nie dawał mi spokoju.

Andrzej Zawada powiedział kiedyś, że „góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny.” Cieszę się, że choć nie osiągnęłam celu, wiele wyniosłam z tej wyprawy. Przywiozłam ze sobą nowy obraz otaczającego mnie świata i nową ocenę rzeczywistości… Silniejsza i bogatsza w nowe doświadczenia – również te międzyludzkie – a przede wszystkim jeszcze bardziej ciekawa poznania własnych granic możliwości, zabieram się do planowania kolejnych wyzwań!

A na koniec Stanisław Biel:

“Niewiele jest na Ziemi gór o tak pięknym kształcie jak Matterhorn. Czworograniasta piramida, obelisk skalny o wierzchołku załamanym nad wschodnią ścianą wyrasta z lodów i śniegów wysoko w niebo: na wysokość 4487 m n.p.m. Ten majestatyczny olbrzym na granicy Szwajcarii i Włoch samotnie odpiera ataki fenu, zawiei i burz. Usytuowany w Alpach w rejonie o największym skupisku szczytów czterotysięcznych Matterhorn stoi sam wyizolowany, jakby natura, jak dobry architekt, chciała wyeksponować swój najdoskonalszy twór.”

I jak tu sobie JĄ odpuścić?… nie da się!

 

17 komentarzy

  • Michał

    2017-05-04 at 09:12

    Fajna relacja. Ciekawe, że do takiego samego wniosku (3-osobowy zespół) doszedłem po 16 godzinach na tej grani w 2005 r. Zstanawiam się nad powrotem tam na przełomie czerwca/lipca – mniej ludzi, trochę więcej śniegu… Kiedy tam byliście? Pozdrawiam.

    Odpowiedz
  • Ed

    2017-05-18 at 09:04

    No ja byłem jeszcze za starych dobrych czasów i biwakowanie pod schroniskiem było legalne. Chciałbym w tym roku odwiedzić to miejsce z żoną zupełnie turystycznie i widzę,że z miłego noclegu pod Matem mogę zrezygnować:( Mam pytanie w miejscu gdzie mieliście biwak było to legalne czy też “umownie”? Pozdrawiam

    Odpowiedz
    • Kobieta Górom

      2017-05-18 at 16:06

      Super pomysł! Teoretycznie goście ze stacji kolejki twierdzili, że możemy się tam rozbić, ale nie mieliśmy 100% pewności. Tabliczki z zakazem wiszą wyżej, bliżej schroniska Hornli, ale na wszelki wypadek staraliśmy schować się możliwie głęboko, żeby jak najmniej rzucać się w oczy. 😉

      Odpowiedz
      • Ed

        2017-05-19 at 04:33

        Dziękuję. Pamiętam, że już lata temu bywały mniejsze spiny z przewodnikami z Zermatt w kontekście klasycznego wejścia, bo najzupełniej niepotrzebnie przeszkadzaliśmy im w biznesie:) Oczywiście wrzucenie wszystkich do jednego…, nie byłoby uczciwe ale… Szkoda tego kolejnego miejsca które przegrało z komercją. Może teraz warto zorganizować wejście na dwa etapy. Popołudniu zaliczyć Solvay a na drugi dzień topo i zejście. Tyle, że jak wyniuchają to za Solvay trzeba zapłacić. Nie do końca pamiętam jakie były ( i są obecnie) zasady i nie chciałby kogoś na minę wpuścić – bo kiedyś było jednak inaczej, my tam mieliśmy kibelek i w schronie nam płacenie odpuścili, bo się grzecznie przyznaliśmy jak pytali:) A wogóle to Fajna relacja:)

        Odpowiedz
    • Daria

      2018-08-07 at 18:34

      Raczej nie typowy trekking. Bywają mniej ostre podejścia, ale im bliżej Hornli typ podejście jest coraz ostrzejsze, skalne, więc wymaga większego zaangażowania fizycznego, ale też bez przesady, do przejścia 😉

      Odpowiedz
  • Filip

    2021-08-22 at 14:59

    Hej,

    czy mogłabyś napisać przy której stacji kolejowej rozbiliście namiot? I czy musieliście poprosić o pozwolenie kogoś na stacji? Czy przy stacjach można się rozbijać?
    Planuję wyjazd we wrześniu, a teraz oficjalnie w całej gminie Zermatt nie wolno rozbijać namiotu w górach…

    Pozdrawiam 🙂

    Odpowiedz
    • Kobieta Górom

      2021-09-23 at 13:30

      Cześć,
      w Szwajcarii jest zakaz rozstawiania namiotów, wiąże się to z karą 5 tys. CHF na głowę. Nie ma żadnych pozwoleń. My to zrobiliśmy po prostu nielegalnie, do czego nie namawiam.
      Pozdrawiam

      Odpowiedz

Dodaj komentarz